Właśnie zdałem sobie sprawę z tego, że moja ostatnia relacja dotyczyła koncertu, który odbył się w lutym ubiegłego roku… Przez te kilkanaście miesięcy nie byłem na żadnym wyjazdowym koncercie, „zaliczałem” imprezy muzyczne w rodzinnym mieście. Coś z jazzu, trochę muzyki klasycznej granej w kościołach… 16 września br. przypomniałem sobie, że jednak największą radość sprawiają mi koncerty metalowe. I to takie, na które trzeba wybrać się poza miejsce zamieszkania. Całość jest wtedy połączona ze spotkaniami z dawno niewidzianymi znajomymi, pojawia się u człowieka radość, czasami wzruszenie, występuje też wspólne darcie mordy, bo przecież teksty zna się na pamięć, jak na prawdziwych fanów przystało. I w czwartkowy, wrześniowy wieczór znów przemówiła do mnie ta specyficzna atmosfera, która często towarzyszyła mi przez ostatnie trzydzieści lat koncertowych wyjazdów. Fakt, atmosfera czasami zakłócana przez upojoną procentami część publiczności, ale nauczyłem się na to machać ręką, zresztą dwa lub trzy razy człowiekowi się też zdarzyło…

O byciu metalowcem, który uwielbia muzykę na żywo, przypomniał mi 16 września występ zespołu Paradise Lost. To był mój trzeci raz z angielską ekipą i było tak dobrze, że nie miałbym nic przeciw temu, by znów zobaczyć ich w akcji. To nie jest szczególnie widowiskowa grupa. Nick z kolegami nie stawiają na jakieś specjalnie przygotowane show, pirotechnikę i wyszukaną scenografią. To po prostu pięciu muzyków, którzy zawodowo odgrywają kolejne kompozycje, z dystansem do samych siebie, poczuciem humoru i radością płynącą z faktu, że znów można stanąć na scenie, zagrać dla fantastycznie reagujących fanów (przyznać trzeba, że frekwencja była imponująca!), dać energię innym i energię od innych otrzymać. Zapomnijcie o mrocznych dżentelmenach, którzy nie wiedzą, co to uśmiech. Zapowiedzi poszczególnych utworów udowodniły, że wokalista grupy był w bardzo dobrym nastroju.

Gdy ma się na koncie szesnaście płyt studyjnych, zadanie ułożenia setlisty do najłatwiejszych nie należy. I tu pewnie można by się było przyczepić, że zabrakło „The Last Time”, „Eternal” lub „True Belief”, być może znajdą się i tacy, którzy mieli nadzieję na coś z debiutanckiego albumu, ale ja nie mam zamiaru narzekać, bo zespół uraczył nas rewelacyjnym zestawem utworów, a mają cały arsenał do wykorzystania, co odnalazło odzwierciedlenie np. w doskonałej części bisowej, na którą złożyło się pięć kompozycji, bardzo zróżnicowanych, co przytomnie zauważył Nick Holmes, gdy po fenomenalnie brzmiącym i piekielnie ciężkim „Beneath Broken Earth” (to jest naprawdę groźny utwór!), wokalista zapowiedział dynamiczne i przebojowe „Say Just Words” (głośno wykrzyczałem cały tekst), po którym na zakończenie wybrzmiał mój ulubiony numer zespołu, „Embers Fire” (tu łza w oku się zakręciła). W setliście nie zabrakło też tych bardziej klasycznych kompozycji – „Gothic”, „As I Die”, „Shadowkings”, „Widow”, nowocześniej brzmiącego i dociążonego gitarą „So Much is Lost” czy pochodzących z ostatnich, bardzo udanych płyt kilku utworów – „No Hope in Sight”, „Blood & Chaos”, „Darker Thoughts” i „Ghosts” ze wspaniale brzmiącymi słowami tekstu – „…for Jesus Christ”. Czyli całość bardzo zbliżona do tego, co znalazło się na wydawnictwie „At The Mill”, tylko tu mieliśmy szczęśliwą i żywiołowo reagującą publiczność, a tam utwory zagrane na żywo, ale bez udziału fanów.

W Hype Park zespołowi zdarzyły się drobne potknięcia (np. początek „The Enemy”), ale ten występ był dla mnie prawdziwym ukoronowaniem ostatnich dni, które spędziłem w towarzystwie oficjalnej biografii Paradise Lost (wkrótce napiszę o niej słów kilka) i wspomnianego wydawnictwa – „At The Mill”. Raj Utracony jest w bardzo dobrej formie, to nadal grupa, która czerpie radość z tworzenia i grania muzyki, dowodem na to są ostatnie płyty i podejście muzyków do prezentacji dźwięków na żywo. A dojrzałość Nicka, Grega, Aarona i Steve’a w zetknięciu z energią młodszego o kilkanaście lat perkusisty daje doskonałe efekty. Ze znajomym zgodnie stwierdziliśmy, że to był znakomity koncert, i choć każdemu (zespołom i fanom) udziela się głód muzyki wykonywanej na żywo, to bez względu na okoliczności, trzeba powiedzieć, że Anglicy są po prostu świetni w tym, co robią.

Zanim na scenie pojawiła się gwiazda wieczoru, publiczność wysłuchała godzinnego koncertu warszawskiej formacji Tides from Nebula. Nie jestem za bardzo zaznajomiony z twórczością wspomnianej ekipy, więc nie popiszę się znajomością tytułów poszczególnych kompozycji, ale było widać i słychać, że spora część słuchaczy pozytywnie odebrała ten występ. Trudno się dziwić, przecież mamy do czynienia z muzykami doświadczonymi w scenicznych bojach, ponad dekada obecności na muzycznej scenie robi swoje… Instrumentalne kompozycje wprowadziły fanów we właściwy klimat, choć byli i tacy, którzy stwierdzili, że zrobiło się sennie. Takie dźwięki na żywo brzmią potężniej niż na płycie, ale muszę przyznać, że w połowie koncertu Tides from Nebula zacząłem coraz częściej myśleć o tym, co miało nastąpić o godzinie 20.30…

W prognozie pogody straszono nas burzą z piorunami, ulewnym deszczem, miało nas zalać, zmieść z powierzchni ziemi, jednak warunki były bardzo dobre, prawie nie padało i nie jest prawdą, że dach przeciekał, że tak pojadę klasyką polskiej komedii… Krakowski HYPE PARK to świetna miejscówka i mam nadzieję, że jeszcze kilka razy się tam pojawię. Koncerty na świeżym powietrzu zawsze kojarzyły mi się z atmosferą pikniku i tu też ten klimat mógł się publiczności udzielić. Po czwartkowej sztuce reklamacji żadnych raczej nie przewiduję, bo całość bardzo dobrze zabrzmiała (było głośno, ale klarownie), oglądać akcję na scenie też można było bez problemu, i pisze wam to osoba, która ma 166,6 cm w kapeluszu. A od strony organizacyjnej? No przecież to Knock Out Productions, czyli wszystko ma się zgadzać i się zgadza.

 

Tekst: Piotr Bałajan

Zdjęcia: Marcin Fiń