W czasie czwartkowego koncertu Paradise Lost na moment wróciło do mnie wspomnienie chorzowskiego występu Iron Maiden (rok 2005). Maideni grali wtedy materiał obejmujący utwory od debiutu do czwartej płyty, a publiczność, choć doskonale o tym wiedziała, głośno domagała się kompozycji „Fear of the Dark”. W Krakowie ekipa Nicka Holmes’a pierwszą część swojego występu miała poświęcić w całości albumowi „Draconian Times”, a ludzie między utworami krzyczeli tytuły piosenek „As I Die”, „True Belief”, „Pity the Sadness”… I gdyby nie fakt, że setlisty jednak najczęściej ustala się wcześniej, nie tylko po to, by je wydrukować i okleić nimi scenę, to można by przypuszczać, że brak hitów w części „The Best of Set” był swoistą zemstą brytyjskich dżentelmenów…
Ale po kolei. W miejscówce HYPE PARK zakochałem się we wrześniu 2021 roku. Wybrałem się wtedy do Krakowa dwa razy. Były to koncerty Paradise Lost, a kilka dni później Jinjer. I nawet jeśli ten drugi odbył się w typowo jesiennej, deszczowej aurze, to byłem zachwycony koncertami na świeżym powietrzu i miejscem. Nie tylko dlatego, że jestem typem raczej jesiennym, ale wszystko wtedy się tam zgadzało. Przestrzeń, plener, scena, nagłośnienie. Jednak nic nie trwa wiecznie i w tym roku koncerty, które znów mogłyby odbyć się w plenerze, odbywają się w hali Kamienna12, która znajduje się pod adresem znanym nam z letniej miejscówki festiwalowej HYPE PARK. Skąd ta zmiana? Pewności nie mam, ale słyszałem głosy, że okoliczni mieszkańcy skarżyli się na hałas… Czy jest to prawdą, czy coś się zmieni? Nie wiem, ale przyznaję, że przy takich upałach, jakich byliśmy świadkami przez ostatnie dni, i przy sprzedaniu wszystkich biletów na imprezę, a tak właśnie było w tym przypadku, wspomniana hala nie jest najszczęśliwszym miejscem na świecie. Dwa wentylatory sufitowe i przewód wentylacyjny wdmuchujący zimne powietrze nie do końca załatwiały sprawę.
Wiedząc, co mnie czeka, bo przyjaciel miejsce „zareklamował” w osobliwy sposób, zarządziłem, że jedziemy do Krakowa wcześniej, a jeśli wcześniej się nie uda, to rezygnujemy z wszystkich przystanków, wizyt, a po przybyciu na miejsce też odpuszczam sobie spotkania z bliższymi i dalszymi znajomymi, pogaduszki przy piwku, kawie i zapiekankach również wpisuję w inny termin, i po „zaopaskowaniu” lecę pod scenę, zapoznaję się z barierkami, zapowiadam im, że przez najbliższe 3,5 godziny będziemy w bardzo bliskim związku. Taki miałem plan. I tak się stało. Cóż, przy moim nikczemnym wzroście, w takim miejscu i przy sold out’cie, nie pozostaje mi nic innego, jak atakować okolicę sceny, w przeciwnym wypadku pewnie bym się tam zadusił (ponoć kilka omdleń było) lub oglądał koncert z nosem wciśniętym w czyjeś spocone plecy. Jeden ze znajomych nawet trochę się śmieje z tych internetowych narzekań, z tego, że metalowcy nagle zachowują się jak francuskie pieski, że robi się wielkie halo, bo się człowiek trochę spocił, ale z drugiej strony to może po prostu tak działa, gdy człowiek raz, drugi i trzeci spotka się z cywilizacją, to później mu się trochę „w dupie przewraca” i ma wymagania.
O koncercie pisz! Bałajan, o koncercie!!! Główną gwiazdą wieczoru była grupa Paradise Lost, która przyjechała do Polski na trzy występy. Jak już ustaliliśmy, wybraliśmy się do Krakowa. Pierwsza część koncertu to odegrana w całości płyta „Draconian Times”. Nie mam z tym albumem żadnych romantycznych wspomnień, a z tego, co w różnych miejscach czytałem, to ludzie słuchali, bo akurat druga połówka słuchała, ukochany wciągnął w te dźwięki ukochaną, a ktoś się tam komuś przy tej płycie oświadczył. Dla mnie to album, który był wynikiem naturalnego rozwoju zespołu, kolejna płyta w dyskografii formacji, która nie chciała nagrywać materiałów bliźniaczo podobnych do siebie. „Draconian Times” po latach nadal brzmi klawo, a na żywo sprawdza się wyśmienicie. Jak koncert zabrzmiał w dalszej odległości od sceny, nie wiem, choć są tu zdania podzielone – jedni twierdzą, że wszystko było cacy, inni, że niekoniecznie. Ja pod sceną nie miałem powodów do narzekania, choć zdaję sobie sprawę, że dźwięk w takim miejscu nie do końca jest taki, jaki powinien być. Pomijając problemy z mikrofonem (momentami było widać irytację i zniecierpliwienie Nicka), nie zaprzątałem sobie resztą głowy i postanowiłem się dobrze bawić. Dość głośno śpiewałem teksty, bo to akurat jest jeden z tych zespołów, których teksty znam na pamięć, przy „Once Solemn”, „The Last Time”, „Yearn for Change” z gracją uprawiałem headbanging i w ogóle starałem się zapomnieć o całym świecie, a „Forever Failure” sprawiło, że poczułem ten specyficzny dreszcz, gdy pojawiają się słowa wypowiadane przez Charles’a Mansona: „Understand procedure, understand war, understand rules, regulations. I don’tunderstand sorry. I don’t really know what sorry means”. Nick Holmes w niezłej formie wokalnej, reszta zespołu też bez zarzutu. Oglądałem całość z trzech metrów, więc to zupełnie inne emocje i odczucia niż koncert na telebimie… „Draconian Times” to pięćdziesiąt minut muzyki, do tego kilka zapowiedzi (m.in. o tym, że nawet w piekle nie jest tak gorąco), po niecałej godzinie zespół zszedł ze sceny.
Wszyscy byliśmy przygotowani na część drugą, która została niefortunnie nazwana „The Best Of Set”. Niefortunnie, bo usłyszeliśmy utwory, które średnio kojarzą się z paradajsowym best of… Jeśli ktoś czekał na cokolwiek z „Gothic”, „Icon” i „Shades of God”, to srogo się zawiódł. W tych pięciu kompozycjach, które pojawiły się w drugiej części koncertu, najstarszą była „Say Just Words” (fakt, to jest hit stworzony z myślą o koncertach i dzikszych pląsach; to przy tym numerze moja głowa spotkała się ze szczęką jednego z fanów, co chyba nie umknęło uwadze gitarzysty zespołu, bo wyłapałem w tym samym momencie uśmiech na twarzy Mackintosha patrzącego w naszą stronę), pozostałe numery pochodziły z płyt wydanych w latach 2009-2020. I nie to, że mam coś do „No Hope in Sight”, „Ghosts”, „Darker Thoughts” czy fenomenalnego „Faith Divides Us – Death Unites Us” – to wszystko są świetne utwory, które są dowodem na to, że zespół powinien nadal tworzyć nową muzykę, ale Best of bez „Eternal”, „Pity the Sadness”, „Embers Fire”, „True Belief” czy tego cholernego „As I Die”? Tu trochę zabrakło tej przysłowiowej kropki nad i, co spowodowało, że część publiczności poczuła rozczarowanie. Ale pamiętajmy, że w październiku grupa ma zagrać w Katowicach… Wybieracie się?
Supportem na polskich koncertach była warszawska formacja Sunnata. I muszę przyznać, że spodobali mi się bardziej niż ubiegłoroczny rozgrzewacz publiczności, Tides from Nebula. Muzycznie i wizualnie grupa prezentuje się w ciekawy sposób. Poszczególne utwory mają w sobie coś psychodelicznego, podlanego sludge/doom’owym sosem, jest tu też obecna pewna monotonia, ale nie jest to zarzut, bo ten element wprowadza słuchacza w pewien trans… Ciekawym rozwiązaniem są łączone przez dwóch gitarzystów partie wokalne, dodaje to charakteru całości. Moimi faworytami są kompozycje „Outlands” – tytułowa z krążka wydanego cztery lata temu i „Black Serpent”, która też pojawiła się w setliście krakowskiego koncertu, a pochodzi z ostatniej płyty, która ukazała się w ubiegłym roku. Mowa o albumie „Burning in Heaven, Melting on Earth”.
Podsumowując. Ubiegłoroczny występ Paradise Lost zrobił na mnie większe i lepsze wrażenie, ale chwil spędzonych w czwartkowy wieczór nie mogę zaliczyć do nieudanych, choć jednocześnie mam nadzieję, że koncerty odbywające się na terenie HYPE PARKu powrócą na scenę plenerową, bo to naprawdę było (jest?) świetne i przystosowane do tego typu imprez miejsce.
Więcej zdjęć: http://theblackframe.pl/koncert/21-07-2022-paradise-lost-sunnata-krakow/
Tekst: Piotr Bałajan
Zdjęcia: Marcin Fiń