ORANSSI PAZUZU, Deafkids, Sturle Dagsland 28 maja 2022 / Kraków / Klub Kwadrat – relacja
Sobota była bogata w wydarzenia różnego rodzaju. W Londynie dały koncert awatary ABBY (a może to był Lądek-Zdrój, bo nie ma przecież takiego miasta jak Londyn…), w Paryżu Liverpool grał z Realem Madryt, w krakowskiej Tauron Arenie fani oklaskiwali grupę Scorpions, a w Klubie Kwadrat, też krakowskim, zagrały trzy zespoły: Sturle Dagsland (Norwegia), Deafkids (Brazylia) i Oranssi Pazuzu (Finlandia).
Moja poprzednia wizyta w Kwadracie datuje się na luty 2020 roku. Czyli trochę czasu minęło. Przyznać muszę, że widok, który ukazał się naszym oczom w sobotę, nie napawał nas optymizmem, jeśli się rozchodzi o frekwencję. Pierwszy raz byłem świadkiem sytuacji, gdy pod klubem nikt nie stał, a w środku było może 10 osób, a przybyliśmy pół godziny po otwarciu bram. Sytuacja zmieniła się kilkadziesiąt minut później, ale o tłumach raczej nie było mowy. Wejście na górny balkon było zamknięte, a to od razu wróży raczej luzy na głównej sali. Nie powiem, żebym też z tego powodu jakoś specjalnie narzekał, bo w raczej komfortowych warunkach obejrzałem trzy występy.
Na początek norweski duet – Sturle Dagsland. To dwóch braci: Sturle i Sjur Dagsland. Półgodzinnym występem muzycy pozostawili po sobie bardzo dobre wrażenie, pomijając jeden aspekt, o którym za chwilę. Muzyka Sturle to konglomerat, w którym odnajdujemy masę różnych dźwięków, inspiracji. Nowoczesne pejzaże dźwiękowe, elektronika, stare instrumenty, elementy jazzu, rocka, folk, psychodelii, muzyki eksperymentalnej, na chwilę pojawiła się też gitara z riffem, pod którym mógłby podpisać się ekstremalny metalowy zespół, do tego bogactwo technik wokalnych (szept, krzyk, klasyka, pop), ekspresja w ruchu scenicznym (tu mowa przede wszystkim o liderze, któremu zdarzyło się raz czy dwa kopnąć talerze perkusyjne)… To wszystko złożyło się na oryginalny, nieszablonowy koncert, którego dramaturgię zakłócały mi jedynie przerwy między utworami. Cóż, muzycy musieli zmieniać wysokość, ustawienie mikrofonów, sięgać po różne instrumenty, by przygotować się do wykonania kolejnych kompozycji, ale całość zdecydowanie lepiej by się zaprezentowała, gdyby w tych przerwach z głośników wydobywałyby się jakieś dźwięki. Nie wiem, może „morza szum, ptaków śpiew”, odgłosy padającego deszczu… Coś, co odwróciłoby naszą uwagę od krzątania się duetu po scenie. Ale to jedyny mankament, który przychodzi mi na myśl. Czy z tego zespołu/projektu/artysty będzie coś więcej, czy po prostu zostaną muzyczną i artystyczną ciekawostką? Czas pokaże, ale myślę, że Mike Patton mógłby katalog swojej wytwórni poszerzyć o dokonania Norwegów.
Kwadrans przerwy i na scenie zameldowali się Brazylijczycy z Deafkids. Występ podopiecznych Neurot Recordings był dla mnie czymś w rodzaju transowego rytuału, który mógłby się odbyć na pustyni lub mokradłach. Rzecz w dużej mierze oparta na rytmie, elektronice, efektach, zapętleniach, echach i charakterystycznym brzmieniu gitary… Sporo tu energii (tak, tej punkowej też), czegoś pierwotnego, ale też i nowoczesnego zarazem. W czasie ich występu było agresywnie, głośno, końcówka była chyba nawet za głośna. Tak, wiem, że takie wyznanie to przyznanie się do tego, że jest się już starą pierdołą. Deafkids potrafią hipnotyzować poszczególnymi utworami, zawodowo hałasują, mają przykuwającego uwagę perkusistę, ale w pewnym momencie poczułem się trochę znużony. W klubie większa liczba słuchaczy, bardziej żywiołowa reakcja na dźwięki, ale dopiero w czasie występu głównej gwiazdy wieczoru fani naprawdę dadzą znać o swojej obecności w Kwadracie. Nie zabrałem muzyki Brazylijczyków do domu, choć na stoisku z merchem chyba były jakieś płyty CD i winylowe, ale wątpię w to, że często powracałbym do takich dźwięków w domowym zaciszu.
Główne danie wieczoru to fińska grupa Oranssi Pazuzu. Autorzy fenomenalnej płyty „Mestarin kynsi”, zdecydowanie jednej z ważniejszych, które ukazały się w 2020 roku. Na żywo usłyszeliśmy wszystkie utwory z tego materiału (plus doskonałe „Saturaatio” z albumu „Värähtelijä”), począwszy od wspaniale klimatycznego, wprowadzającego w trans „Ilmestys”, a kończąc na wściekłym i szalonym „Taivaan portti” – tutaj to już naprawdę był koniec świata! Koncert bardzo dobry, spowity aurą kosmicznego mroku (nie tylko dźwięk, ale też światła zrobiły właściwy klimat), zabierający słuchacza w psychodeliczną podróż. Jednocześnie bardzo żywiołowy, wystarczyło popatrzeć na zachowanie gitarzysty, który od czasu do czasu obsługiwał też sampler i syntezator. Może i było momentami naprawdę poważnie głośno (to znak rozpoznawczy zespołu, tak mówią ludzie na mieście), dodatkowo charakterystyczne partie wokalne zdecydowanie atakowały narząd słuchu, ale w tych dźwiękach jest coś tak bardzo wciągającego, że poziom decybeli nie drażnił mnie nawet przez małą chwilę, choć doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że muzyka tego zespołu jest raczej trudna do okiełznania pod względem dźwiękowym. I być może trochę tej selektywności tu zabrakło, ale znałem repertuar, więc bez problemu przyjmowałem kolejne kompozycje. Finowie grają w specyficzny sposób. Przeczytałem kiedyś takie określenie: Hawkwind spotyka Beherit. Nieźle. Pomarańczowy Pazuzu w niekonwencjonalnym black metalu chyba nie ma konkurencji, a gdy kilka lat temu muzycy formacji mówili, że swoimi koncertami chcą zabrać słuchacza w ciemne zakamarki jego umysłu, to myślę, że ten plan opanowali do perfekcji. Ja chcę więcej!
tekst: Piotr Bałajan
zdjęcia: Mateusz Śliwiak