Koncert w ramach trasy „The European Siege” miał się odbyć w Katowicach w 2021 roku. Z wiadomych względów całość została przesunięta na rok obecny, a w Polsce oprócz daty zmieniło się również miejsce. I dobrze, bo katowicki Spodek mieści więcej osób niż MCK, a należy wspomnieć o tym, że liczba fanów, którzy pojawili się w legendarnej sali, była imponująca. Fanów, którzy na kilka dni przed koncertem komentowali plan wydarzenia na różne sposoby. Dla poszczególnych osób jeden z czterech zespołów był niepotrzebny, inni płakali z powodu planowanego czasu trwania występu Carcass, ktoś tam narzekał na kolejność… A kolejność wyglądała następująco:
UNTO OTHERS
Jako pierwszy na scenie pojawił się zespół, który wcześniej dał się poznać światu pod szyldem IDLE HANDS. W pewnym momencie grupa została zmuszona do zmiany nazwy i dziś funkcjonuje jako UNTO OTHERS. Trzydziestominutowy występ na otwarcie całej stawki był smakowitą miksturą, na którą złożyły się elementy heavy metalu i gotyckiego rocka, ale mówiąc o tym drugim gatunku, dobitnie należy zaznaczyć, że nie ma on nic wspólnego z dźwiękami, które swego czasu stały się koszmarem sporej części fanów metalowej sceny.
W muzyce amerykańskiego zespołu odnaleźć można elementy stylu znanego z twórczości The Cult, The Cure, Fields Of The Nephilim i Sisters of Mercy. Do tego energia i żywiołowość muzyki metalowej i mamy przepis na świetną formację, która w roku ubiegłym dała fanom płytę „Strength”. I z tego albumu usłyszeliśmy kilka kompozycji („Heroin”, „No Children Laughing Now”, „When Will God’s Work Be Done”), ale muzycy z chęcią sięgali też po piosenki z krążka „Mana”, który pierwotnie ukazał się jeszcze pod poprzednią nazwą. „Give Me to the Night” i „Nightfall” z pewnością zadowoliły słuchaczy, którzy kibicują grupie od dłuższego czasu. Całość nieźle zabrzmiała, prezencja sceniczna bez zarzutu, mogło się podobać. Za to właśnie cenię trasy Behemoth, bo zawsze na bilecie pojawi się nazwa, która z człowiekiem zostanie na dłużej.
CARCASS
Czas na kilka precyzyjnych cięć skalpelem. To był koncert marzenie dla wszystkich pamiętających czasy muzycznej telewizji, gdy w nocy były nadawane teledyski do takich utworów, jak „Incarnated Solvent Abuse”, „Corporal Jigsore Quandary” i „Heartwork”. Wspomniane kompozycje poraziły swoją mocą i przebojowością słuchaczy, którzy postanowili środowy wieczór spędzić w katowickim Spodku. Do tej listy należy jeszcze dopisać m.in. „Buried Dreams” i „This Mortal Coil” – i mamy prawie pełny obraz czterdziestopięciominutowego koncertu legendy grindu.
Prawie, bo muzycy nie zapomnieli o tym, że w ostatnich latach ich dyskografia powiększyła się o kolejne tytuły. I trzeba przyznać, że „Under The Scalpel Blade”, „Kelly’s Meat Emporium” i „Dance of Ixtab” świetnie wpisały się w setlistę, na której znalazły się wspomniane wyżej bardziej klasyczne hity formacji. Bardzo dobre brzmienie, zaangażowanie muzyków, choć może i Jeff Walker do części partii wokalnych podchodził z pewną nonszalancją, ale nie przeszkadzało mi to w odbiorze całości.
Ostatnio widziałem ich kilka lat temu w Warszawie. Grali jako gwiazda, ale nie zrobili na mnie aż tak dobrego wrażenia, jak w tym roku. Może wtedy miałem już zmęczone uszy dźwiękami generowanymi przez Obituary, Voivod, Napalm Death… A może trzy kwadranse, bo tyle muzycy dostali czasu, sprawiły, że zespół postanowił bez zbędnych dłużyzn skopać wszystkim tyłki swoją muzyką? Sam w pewnym momencie zapomniałem o starości i pokazałem młodszym, że koncert metalowy to ruch i darcie mordy, a nie śledzenie powiadomień na Facebooku lub nagrywanie kiepskiej jakości filmików. Swoim zachowaniem chyba zgorszyłem uroczą blondynkę stojącą obok, która najwyraźniej w tym czasie była zajęta swoim telefonem… No nie ułożę sobie życia w ten sposób. Carcass jest w wyśmienitej formie, nie zauważam zbyt wielu oznak starzenia się, i przyznaję rację bardzo dobremu koledze, który twierdzi, że album „Torn Arteries” to wyśmienita porcja muzyki i dowód na to, że stara gwardia nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.
ARCH ENEMY
Szwedzka formacja, która w swoich szeregach ma kanadyjską wokalistkę i amerykańskiego gitarzystę, wystąpiła na równych zasadach z polskim Behemoth. Blisko siedemdziesięciominutowy występ z pewnością mógł zachwycić oddanych grupie zwolenników. Ja nie ukrywam, że dla mnie przedstawiciele szwedzkiego melodyjnego death metalu byli ważniejszym zespołem w latach 1996–2011 (dlatego cieszę się, że muzycy na obecnej trasie grają „Ravenous”, „Nemesis” i „My Apocalypse”), późniejsza twórczość przestała raczej na mnie oddziaływać.
Z tego koncertu zapamiętam, że w składzie grupy są obecni wybitni gitarzyści, ich przeszywające i perfekcyjnie odegrane partie solowe przypomniały mi czasy, gdy zasłuchiwałem się w płytach Friedmanów, Beckerów, Malmsteenów… Amott i Loomis są znakomici w swoim fachu, nie dziwię się, że często korzystają ze swoich umiejętności. Odniosłem wrażenie, że całość dobrze zaczęła brzmieć dopiero od połowy występu, wcześniej chyba przedobrzono z natężeniem dźwięku, co prawie zawsze skutkuje gorszą selektywnością i zmęczeniem u słuchacza, choć przyjmuję do wiadomości, że w różnych miejscach dźwięk mógł być odbierany inaczej.
Wokalistka zespołu, Alissa White-Gluz, w pewnym momencie zasygnalizowała, że od kilku dni ma drobne problemy z głosem, więc poprosiła publiczność, by ta dołączyła do wspólnego śpiewania. Nie sposób grupie odmówić żywiołowości i dbałości o wizualną stronę koncertu – występ Arch Enemy to pirotechnika i dopracowana gra świateł. Momentami można było stwierdzić, że był to chyba najbardziej kolorowy – właśnie pod względem światła – występ tego wieczoru. Jednak całość to raczej nie moja bajka i z każdym kolejnym utworem moje myśli wędrowały ku temu, co miało nastąpić o godzinie 22.10.
BEHEMOTH
Dla mnie główna gwiazda wieczoru i powód, dla którego zjawiłem się w Katowicach. Nie ukrywam, że jestem fanem, że czuję radość i dumę wynikającą z sukcesów, które odnosi zespół Adama Darskiego, a „Opvs Contra Natvram”, najnowsza płyta grupy, to dzieło dopracowane, świetnie brzmiące i bogate w wielkie momenty, które na żywo otrzymują dodatkowego wymiaru. I tak jak „Versvs Christvs” jest wielkim finałem nowego albumu, tak na żywo to kompozycja, która przypieczętowuje bardzo wysoką i zasłużoną pozycję Behemoth na metalowej scenie i dobitny dowód na pomysłowość oraz talent kompozytorski i wykonawczy. Ileż w tym utworze jest emocji!
Ten koncert nie miał słabego momentu, ba, tu nie było nawet momentu dobrego, bo „dobre” to niewystarczające określenie. Wszystko stało na najwyższym poziomie. Odrobinę ciszej niż Arch Enemy, ale dzięki temu selektywnie, całość idealnie zbalansowana. Kilka dni temu śmiałem się, że w wypadku tego zespołu kilka razy zdarzyło mi się powiedzieć: Nie da się lepiej! A oni po prostu wychodzą na scenę i udowadniają mi, że się da. I tym razem postawili właśnie na brzmienie całości, na dźwięk. Tak właśnie powinien brzmieć metalowy koncert. Nie przytłaczać, nie męczyć, ale precyzyjnie atakować. Tak, by słuchacz odczuwał prawdziwą przyjemność z obcowania z muzyką ulubionego zespołu.
Widziałem ich na żywo ponad dwadzieścia razy, ale to był zdecydowanie jeden z najlepiej brzmiących koncertów w wydaniu tej ekipy. Wizualnie – światło i pirotechnika dopasowana do charakteru i stylu zespołu. Zdecydowanie więcej mroku i czegoś złowieszczego, co pięknie współgrało z kolejnymi kompozycjami. A wśród tych kompozycji nowe łączyło się ze starszym. „The Deathless Sun” i następujące po nim „Ov Fire and the Void”, „Thy Becoming Eternal” poprzedziło „Conquer All”, „No Sympathy for Fools” zasiało zniszczenie po „Off to War!”.
W sumie dwanaście utworów plus intro w postaci „Post-God Nirvana”, wzbogacone o obraz filmowy wyświetlony na białej kurtynie zawieszonej z przodu sceny na początku koncertu… Widać i słychać, że granie tych numerów sprawia grupie radość, całość charakteryzowała się perfekcjonizmem, brakiem jakiegoś wysilania się, patrząc na muzyków w akcji odnosi się wrażenie, że wszystko przychodzi im z łatwością. Ale to wszystko jest wynikiem lat ciężkiej pracy i wyrzeczeń. Doskonały koncert pod każdym względem.
„My kończymy, wy kontynuujcie” – taka myśl pojawiła się w mojej łysej głowie kilka lat temu, gdy żegnający się ze sceną Tom Araya w Gliwicach zaprosił Nergala do wspólnego wykonania utworu „Evil Has No Boundaries”. Ten moment stał się dla mnie pewnym symbolem, choć dla wielu mógł być i może najzwyczajniej w świecie był po prostu gościnnym występem… Ale lubię myśleć właśnie w ten sposób, że kończący karierę SLAYER podkreślił swoim gestem to, że scena muzyki ekstremalnej ma przed sobą świetlaną przyszłość, gdy na tej scenie zostają takie zespoły, jak BEHEMOTH.
Więcej zdjęć w linku: http://theblackframe.pl/koncert/
Tekst: Piotr Bałajan
Zdjęcia: Marcin Fiń