Annihilator, Archer Nation

23 listopada 2019 / Kraków / Klub Kwadrat

 

W sobotni wieczór byliśmy świadkami bardzo dobrego, żywiołowego koncertu kanadyjskiej formacji Annihilator. Ekipa The Black Frame wybrała się udokumentować to wydarzenie – zapraszamy do przeczytania relacji i obejrzenia zdjęć.

 

„Powinniśmy być dla siebie dobrzy, powinniśmy szanować sąsiadów, powinniśmy dbać o zwierzęta. To oczywiste. Ale oczywiste jest też to, że na naszej drodze zawsze pojawi się jakiś dupek, którego mielibyśmy ochotę rozjechać autem. I ta piosenka jest właśnie dla takich dupków!” – w ten sposób lider Annihilator zapowiedział kompozycję, która znajdzie się na najnowszej płycie kanadyjskiej formacji („Ballistic, Sadistic”, bo taki tytuł nosi ta płyta, ukaże się w styczniu 2020 roku). Podejrzewam, że znalazłyby się też osoby, które podobną dedykację skierowałyby w stronę lidera zespołu, swego czasu ponoć określanego mianem człowieka o trudnym charakterze (a może chłop po prostu trafiał na zwykłych gamoni)… Być może właśnie dlatego przez skład Annihilator przewinęło się do dziś kilkudziesięciu muzyków. Jaką osobą jest tak naprawdę Jeff Waters, nie wiem, bo niby skąd miałbym to wiedzieć, ale na pewno wiem, kim się staje, gdy pojawia się na scenie. Wybitny gitarzysta, dobry wokalista, urodzony gawędziarz, żartowniś, fantastyczny frontman. Bez gwiazdorstwa, za to na luzie, z humorem („Hej, mam 53 lata i jestem tu z jednego powodu: tym powodem są wasze pieniądze!”), olbrzymią dawką energii i na najwyższym poziomie wykonawczym. To wspaniałe uczucie, gdy z odległości trzech metrów patrzymy na osobę, której płyty towarzyszą nam od trzydziestu lat. Bo właśnie w 1989 roku grupa zadebiutowała albumem „Alice in Hell” i z tej płyty usłyszeliśmy m.in. utwory: „Schizos (Are Never Alone)”, „W.T.Y.D.” i zagrany na zakończenie „Alison Hell”. Te najbardziej klasyczne kompozycje, co zrozumiałe, spotykały się z największym aplauzem publiczności, która może i nie wypełniła krakowskiego klubu do ostatniego miejsca, ale ci, którzy postanowili pojawić się w Kwadracie, na pewno tego nie żałują. Głośne NA-PIER-DALAĆ! i chóralnie odśpiewane zespołowi STO LAT było dowodem na to, że koncert polskiej publiczności bardzo się podobał. Zobaczyliśmy grupę w doskonałej formie. Szef zespołu otoczył się młodszymi muzykami, nawet momentami żartował z wieku perkusisty, którego nie było jeszcze na świecie w chwilach, gdy ukazywały się pierwsze płyty Annihilator. Nie wiem, jak w dalszej części klubu, ale pod sceną nie miałem powodów, by narzekać na brzmienie. Pięknie brzmiały partie solowe, Waters jest mistrzem w swoim fachu, ale na szczęście Jeff nie zafundował nam żadnych nudnych dwudziestominutowych popisów wirtuozerii gitarowej. Patrzyłem na czteroosobowy zespół, który wzorowo współpracował ze sobą na scenie, bawił się muzyką i był prowadzony do boju przez gadatliwego frontmana. Opowieść o tym, jak w grupie pojawił się Randy Rampage, na zawsze pozostanie w mojej pamięci. „Phantasmagoria”, „Knight Jumps Queen”, „Set The World on Fire”, „King of the Kill” plus utwory z debiutu to zdecydowanie najlepsze momenty tego koncertu, choć i nowsza twórczość też dobrze się sprawdziła w wersji live. Legenda thrash metalu ma się naprawdę dobrze i coś mi mówi, że powinienem nadrobić zaległości w dyskografii zespołu, bo w pewnym momencie, przyznaję, przestałem sięgać po ich kolejne albumy.

 

W roli supportu wystąpiła amerykańska grupa Archer Nation, która części publiczności chyba się spodobała, ja jednak tym występem nie byłem specjalnie zachwycony. Faktem jest to, że na kilometr bije od nich młodzieńczy zapał i entuzjazm, że to artysta, który chyba nadal jest głodny, ale ich hard & heavy nie bardzo do mnie przemówiło. Ktoś zauważył, że mają w składzie Zwierzaka z The Muppet Show (fakt, grał na bębnach bardzo żywiołowo), a wokalista/gitarzysta jest młodszą wersją Zakka Wylde’a (trochę przesada), jednak moim zdaniem zabrakło w tym wszystkim najważniejszej rzeczy… Ta rzecz to bardzo dobre kompozycje. Coś, co zostaje z nami na dłużej. Ze wszystkich utworów, które znalazły się w programie ich koncertu, chyba tylko zamykający całość „I Am The Dawn” miał w sobie to coś, co chwyciło mnie choć trochę za serce… Nawet teraz, pisząc te słowa, odpaliłem kilka piosenek zespołu na YouTube i odnoszę wrażenie, że to po prostu jedna z tych setek grup, których największym sukcesem będzie otwieranie koncertów większych zespołów, a kolejne płyty będą przechodzić do historii bez większego echa. Ale przyjmuję do wiadomości, że mogę się mylić…

 

 

Tekst: Piotr Bałajan

Zdjęcia: Marcin Fiń