Przedostatni piątek lutego br. spędziliśmy w Krakowie, konkretnie w Klubie Kwadrat, bo tam właśnie miały zagrać zespoły rodem z Francji i Islandii.

Pierwszą grupą, która pojawiła się na klubowych deskach, była islandzka formacja KAELAN MIKLA. Żeńskie trio reprezentujące scenę dark wave, synth-punk. Kolega zauważył nawet, że to „jakieś new romantic jest!”. W trakcie występu stwierdziłem, że wolę jednak ostatnią (i nie tylko ostatnią) płytę Pet Shop Boys. Nie to, żebym jakoś specjalnie porównywał te zespoły… Propozycja islandzkiego trio nie przypadła mi szczególnie do gustu, choć niewątpliwe zespół ładnie zabrzmiał (tu w ogóle brawa dla ekipy od nagłośnienia, która przez cały wieczór nie przesadzała z natężeniem i głośnością dźwięku) i spodobał się części publiczności. Organizatorzy w wydarzeniu na FB zaznaczyli, że jest to formacja dla tych, którzy lubią Joy Division, The Cure, Siouxie And The Banshees i pewnie coś w tym jest, ale ja zdecydowanie bardziej cenię sobie muzyką wspomnianych grup niż trzech dam z KAELAN MIKLA, które na scenie prezentowały się jakby ktoś je wyciągnął z halloweenowego lub sylwestrowego balu dla mrocznej młodzieży. Na takie rzeczy jestem już chyba za stary, choć przyjmuję do wiadomości, że innym może się to podobać. Ktoś tam chyba do tej muzyki tańczył… Od dłuższego czasu mam kłopoty z zasypianiem, ale dźwięki pierwszego supportu wysłały mnie w krainę snu. „No i Bałajan zasnął” – powiedział Marcin i poszedł zwiedzać klub. Później słyszałem opinie, że KAELAN MIKLA świetnie sprawdziłyby się na festiwalu Castle Party. Możliwe.

Były trzy panie, czas na trzech panów. Francuzi z BIRDS IN ROW spodobali mi się już w wersji studyjnej, ale zżerała mnie ciekawość, jak poradzą sobie na żywo. Jechałem do Krakowa przede wszystkim z myślą o ich występie i się nie zawiodłem. Ba, jestem zachwycony! Bez żadnych przebieranek, ze skromnym oświetleniem (kilka zawieszonych żarówek), ale z niezwykłym wykonaniem poszczególnych piosenek, gniewem, zaraźliwą energią, szczerością, mądrym przekazem słownym między utworami. Hardcore punk – w takich klimatach obracają się muzycy z BIRDS IN ROW, nie brakuje tu też melodii, ale na szczęście nie są to melodie, które zmiękczałyby obraz całości. Raczej statyczna do tej pory publiczność dała się porwać dźwiękom generowanym przez trójkę muzyków. Śpiew połączony z krzykiem i mocno atakująca sekcja rytmiczna zasiały zniszczenie wśród zgromadzonych słuchaczy. „Jeśli lubisz Converge, to polubisz BIRDS IN ROW” – tłumaczył jeden z fanów drugiemu. Ja lubię Converge, polubiłem też BIRDS IN ROW. Mam nadzieję, że wkrótce usłyszymy następcę świetnej płyty „We Already Lost the World” i zespół pojawi się ponownie na koncertach w Polsce, bo ich muzyka jest stworzona do grania na żywo! Przede wszystkim w klubach. Nie w olbrzymich halach czy na stadionach, gdzie oglądamy artystów na telebimie. Obecnie takie klubowe występy przemawiają do mnie mocniej niż stadionowe produkcje Metalliki, Iron Maiden lub Gunsów. Francuzi mają w sobie młodzieńczy głód i zapał, o którym nie zawsze pamiętają mocno dorośli milionerzy.

Gwiazdą wieczoru był francuski ALCEST. I tu znów zostałem wysłany w senne rejony, ale tym razem była to czysta przyjemność. Klimat snu, marzeń, baśni, melancholii, oniryzmu, ale w odpowiednich momentach podkreślony też dźwiękami, które nie są obce zwolennikom black metalu (te pojawiły się przede wszystkim w momencie, gdy grupa sięgnęła po utwór z albumu „Ecailles de Lune”, tu naprawdę przez chwilę powiało grozą!). ALCEST promuje najnowszą płytę „Spiritual Instinct”, i jeśli dobrze pamiętam, to usłyszeliśmy z niej cztery kompozycje. „Les jardins de minuit”, „Protection”(świetny riff jest w tym numerze, choć złośliwi twierdzą, że w ALCEST nie ma żadnych riffów) – te zabrzmiały na początku, a w dalszej części koncertu pojawiły się „Sapphire” i nastrojowe „Le Miroir”. Uśmiech często gościł na twarzy lidera zespołu, który sprawiał wrażenie człowieka skromnego, szczerego i miło zaskoczonego reakcją publiczności. Całość charakteryzowała się swego rodzaju elegancją (Francja elegancja), choć nikt tam w żaboty się nie wystroił. Nawet wśród publiczności unosił się zapach perfum… Długie kompozycje, wzorowo wykonane pod względem wokalnym i instrumentalnym, wprowadziły słuchaczy w nastrój, w którym przynajmniej na kilkadziesiąt minut zapomnieliśmy o otaczającej nas głupocie i zawiści. A kończąca podstawową część koncertu „Kodama” zabrzmiała po królewsku!

Bardzo udany wieczór, nawet jeśli ponarzekałem trochę na pierwszy band, to zawsze biję brawo, gdy organizatorom tras udaje się połączyć w sensowną całość zespoły, które reprezentują odmienne gatunki muzyczne. Jednak o każdej porze dnia i nocy powiem, że najlepsi z tego zestawu byli BIRDS IN ROW!

Tekst: Piotr Bałajan

Zdjęcia: Marcin Fiń