Mystic Festiwal 2023, który odbył się w dniach 7-10.06.2023 to był świetnie spędzony czas przy ulubionych dźwiękach, w towarzystwie przyjaciół i znajomych, raczyłem się dobrymi napojami, korzystałem z bogatej oferty kulinarnej i pogody, która w żaden sposób nie zakłóciła powyżej wspomnianych, jakże ważnych elementów. Rodzinna atmosfera między koncertami, spotkania, rozmowy, możliwość zregenerowania sił… Fantastyczne cztery dni. Same plusy? Cóż, wydarzyły się również sytuacje mniej miłe, ale przy tak dużej imprezie, z tak bogatą ofertą artystyczną, nie można oczekiwać, że wszystkie elementy w 100% ułożą się po naszej i organizatorów myśli. I tak dzień przed rozpoczęciem imprezy dowiedzieliśmy się, że z programu festiwalu wypadł Godflesh. W zamian zobaczyliśmy metalowy pełną gębą Destroyer 666, którzy w trakcie występu sięgnęli po jedną z kompozycji grupy KAT. Problemy z budową sceny Park Stage sprawiły, że wprowadzono zmiany w programie czwartkowych występów na pozostałych scenach, a grupa Lord Of The Lost w ogóle nie wystąpiła na Festiwalu. Z przyczyn niezależnych od organizatorów nie zobaczyliśmy również występu Grega Puciato, który odwołał swój udział nie tylko na gdańskiej imprezie. Ale w żaden sposób nie zepsuło to mojego humoru i nastawienia, bo zdaję sobie sprawę z tego, że istnieją tak zwane wypadki losowe, że trudno całą winę i odpowiedzialność zrzucać na organizatorów za to, że podwykonawca czegoś nie dopilnował… Dlatego też nie dołączyłem do chóru krytyków, którzy zaczęli ścigać się o miano najbardziej złośliwego komentarza na Facebooku, tylko cierpliwie czekałem na moment, gdy całość zacznie działać, jak dobrze naoliwiona maszyna. I się doczekałem.

Ciężko nazwać mnie częstym gościem na festiwalach muzycznych. Tych kilkudniowych. Mówiąc szczerze: Mystic Festiwal 2023 był moim pierwszym kilkudniowym festiwalem w życiu. Cóż, zawsze musi być ten pierwszy raz. Przyznaję, że byłem trochę oszołomiony całością i nie zobaczyłem dużej części zespołów. Z koncertami jest u mnie trochę tak, jak z seansem w kinie. Lubię być świadkiem całości. Dlatego trochę serce mi krwawiło, gdy musiałem np. wyjść w połowie występu legendarnej formacji Voivod (twórcy festiwalowego hymnu), by w całości obejrzeć bardzo dobry i szczery koncert innej legendy metalu, Dark Angel. Nie usłyszeć na żywo „Perish in Flames”, „Death Is Certain (Life Is Not), „Time Does Not Heal”, “Darkness Descends”? Na to nie mogłem sobie pozwolić. A czyje jeszcze występy zostaną ze mną na zawsze? The Hellacopters – zdecydowanie mój faworyt ubiegłorocznej edycji Mystic Festival. Choć nie byli główną gwiazdą żadnego dnia i żadnej sceny, to bawiłem się przy tej muzyce najlepiej i cieszyłem się jak dziecko, że wreszcie po tylu latach mogę być świadkiem ich koncertu. Szesnaście utworów, w tym „Reap a Hurricane”, „I’m in the Band”, „By the Grace of God”, „Carry Me Home”, „So Sorry I Could Die”… Zagrali na głównej scenie, ale trudno było mówić o tłumach wśród publiczności. Ktoś tam zauważył, że nasz naród chyba nie czuje takiej muzyki, być może coś w tym jest, ale na szczęście są wyjątki w tym narodzie. Takie podejście do rock and rolla uwielbiam i mam też cholerną satysfakcję, że bardzo dobry kolega wziął sobie do serca moją radę, która brzmi: „The Hellacopters słuchać należy, bo to zajebisty zespół jest!”.

Behemoth znów mnie zachwycił swoją sceniczną prezencją, zaangażowaniem i totalnym profesjonalizmem. Zagrali świetny koncert. Opracowany z dokładnością spektakl, z pirotechniką i świadomością własnej wartości i jakości. Ponoć jakieś tam protesty były i krucjaty, bo występ polskiej grupy został zaplanowany w dniu świątecznym, ale Adam Nergal Darski podsumował całość słowami: „Jak długo żyję, nie sądziłem, że Boże Ciało może być tak zajebiste”. Oburzenia wśród publiczności nie zanotowałem, a były wśród tej publiczności obecne matki z dziećmi! W pamięci zostaną mi również występy Ghost – kupuję tę stylistykę i image w całości. Dla mnie to jest fantastyczna rozrywka! „Square Hammer”, „ Dance Macabre”, „Kiss the Go-Goat” to jest coś, co mnie nigdy nie znudzi! Cieszę się, że wreszcie zobaczyłem Danzig, choć lider nie pozwolił fotografom na wykonywanie ich obowiązków, organizatorom na włączenie telebimów, jednak usłyszeć najbardziej kultowe piosenki (w tym cały debiut) tej grupy na żywo i to w wykonaniu wcale nie tak złym, jak niektórzy przewidywali, było miłym przeżyciem. Choć znam takich, którzy uciekli chyba tuż po „Twist of Cain”… Proszę żałować, bo z czasem było zdecydowanie lepiej. Za to Szwedzi z Meshuggah udowodnili, że są prawdziwą bestią, poziom wykonawczy i potęga brzmienia wprawiła sporą część fanów w zachwyt największy, a ilość osób zebranych pod sceną Park Stage wywołała pytania, czy grupa nie powinna przypadkiem zagrać jednak na głównej scenie. Podobne pytania kotłowały się w głowach części publiczności w trakcie miażdżącego występu Electric Wizard, którzy swój koncert uatrakcyjnili fragmentami starych horrorów, w których nie zabrakło też elementów erotyki. Jak należy grać szwedzki death metal pokazali nam muzycy Dismember, a na wyżyny nie tylko muzycznej perfekcji wspięła się francuska Gojira, która przygotowała fanom wizualny spektakl. Tak się robi prawdziwie spektakularne show. Pamiętam też, że świetnie się bawiłem (fakt, po kilku piwach), gdy na scenie ShrineStage grał Phil Campbell ze swoimi The Bastard Sons. Pewnie prawdą jest, że jedna skarpetka Lemmy’ego miała w sobie więcej charyzmy niż cały wokalista The Bastard Sons, ale skłamałbym, że set składający się z utworów Motörhead nie porwał mnie do tańca. No bo jak można stać spokojnie, gdy z głośników atakują nas te wszystkie numery w stylu: „Bomber”, „Killed by Death”, „Going to Brazil”, „Ace of Spades”, „Iron Fist”… Dobre wrażenie pozostawili po sobie In Twilight’s Embrace, a Testament zadowolił jakością wykonania (Skolnick, człowieku, jak ja lubię te Twoje solówki!) i brzmieniem zdecydowanie lepszym od tego, jakiego byłem świadkiem w poprzednich latach. Rzucałem też okiem i uchem na poszczególne sceny, gdy grały zespoły: Witchmaster, Unleashed, Watain, Soen, Lucifer, Kanonefieber.

Panele dyskusyjne? Nie byłem, nie skorzystałem. Za to odwiedziłem dwie wystawy. Ich autorami byli Michel „Away” Langevin z kanadyjskiego Voivod i Sylwia Makris. Warto było zwiedzić festiwalowe podziemia, by obejrzeć te dzieła. W trakcie festiwalu dowiedziałem się też, że człowiek ze sztucznym biodrem nie może zarejestrować się jako potencjalny dawca szpiku. Natomiast ci, którzy nas karmili, zapewnili mnie, że: „Nie ma metala, co tortilli nie wpie*dala!”. Fakt, odpuściłem występy wielu zespołów, ale prawda jest taka, że nie da się ogarnąć całości. Ale chyba taka jest specyfika tego typu imprez. Iść na żywioł, a może na kilka dni przed festiwalem należy usiąść i spokojnie opracować plan działania?

Ze spraw poza festiwalowych… Wylądowałem nad morzem, a nawet w morzu, choć cierpliwie tłumaczono mi: „To nie morze, to zatoka!”. Jak jest woda i plaża, to musi być morze. Gadajcie sobie, ile tam chcecie. Na ile pozwolił czas, pospacerowaliśmy po Gdańsku, zjedliśmy dobre śniadanie, piliśmy bardzo dobrą kawę, dyskutowaliśmy do czwartej nad ranem. Zostałem też mistrzem parzenia herbaty. Pierwszy raz w życiu jechałem Uberem. Tak czas to ja mogę spędzać do końca świata!

 

Tekst: Piotr Bałajan

Zdjęcia: Marcin Fiń