23.06.2024 – Dropkick Murphys | Bad Religion | Agnostic Front | Booze & Glory | Castet – Katowice, Spodek – relacja
Organizator: Knock Out Productions
Dobry Jezu, jak ja lubię takie niedziele! Nawet jeśli o kilka chwil za dużo człowiek spędził w samochodzie na bramkach, bo tego samego dnia w Chorzowie występował polski artysta, który wyprzedaje stadiony… Ale mnie i moich kompanów wszystkie drogi prowadziły tego dnia do Katowic. Nie mam zamiaru ściemniać, że przy wszystkich nazwach, które znalazły się w programie imprezy, moje serce biło najmocniej, ale występ głównej gwiazdy był dla mnie tym, na który czekałem najbardziej.
Dropkick Murphys to fantastyczna grupa koncertowa (z płyt też ich lubię), która dostarcza fanom masę pozytywnej energii, radości i powodów do tego, by ruszyć cztery litery i dać się ponieść szalonej zabawie. Wiecie, jak to się mówi: ludziska muszą się ruszać! A przy takich dźwiękach trudno ustać w jednym miejscu. Amerykańska formacja prowadzona do boju przez charyzmatycznego Kena Caseya, który przez większą część koncertu był możliwie jak najbliżej publiczności, udowodniła swoim występem, dlaczego stoi na czele sceny celtic punk/folk punk. Żywiołowo, z kapitalnym brzmieniem, świetną setlistą, ładnymi światłami i pirotechniką, zajebistą współpracą na scenie między poszczególnymi muzykami, bezpośrednim kontaktem z fanami i genialną atmosferą – ten koncert na długo zostanie w mojej pamięci. Usłyszałem kilka ulubionych piosenek, wśród nich znalazły się m.in.: „The Boys Are Back”, „Rose Tattoo”, „Two 6’s Upside Down”, „Smash Shit Up”, „Good as Gold”. Na bis panowie zagrali też „I’m Shipping Up to Boston”, który od lat jest dla Dropkick raczej obowiązkowym numerem w zestawie. Ci goście są autentyczni, szczerzy i prawdziwi. Tego nie da się udawać na dłuższą metę i publiczność to wyczuwa. Wystarczyło popatrzeć na reakcję ludzi, którzy tego dnia pojawili się w legendarnej hali. Jasne, byli i tacy, którzy pewnie kręcili nosem; zdarzyło się też usłyszeć słowa, że to Bad Religion powinni zagrać w roli głównej gwiazdy. To normalne. Dla mnie jednak ci, którzy schodzili ze sceny kilka minut przed 23 byli tymi, którzy w roli headlinera całego wieczoru sprawdzili się wyśmienicie.
Nawet jeśli Bad Religion nie jest dla mnie jednym z najważniejszych zespołów mojego życia (choć zawsze uważałem, że mają zajebistą nazwę), to z radością patrzyłem na to, jak legenda kalifornijskiego punk rocka została przyjęta przez polską publiczność. Jak wspomniałem wyżej, dla części fanów to właśnie pochodząca z Los Angeles grupa była największą gwiazdą całego koncertu. Grają od blisko 45 lat, na karkach mają lat 60, ale gdzie im tam do zmęczenia i zadyszki. Większość utworów to rozpędzone pociski (brawa dla perkusisty), bardzo, ale to bardzo melodyjne (może i za bardzo) numery, chwytliwe refreny. Momentami czułem się znużony, bo poszczególne piosenki zlewały się niebezpiecznie w jedną całość, ale były też i takie chwile, gdy sam dobrze się bawiłem na tym koncercie. „New Dark Ages”, „American Jesus”, „Punk Rock Song”, „21st Century (Digital Boy), czy „Fuck Armageddon… This Is Hell” – nawet nie będąc wielkim fanem można docenić te kompozycje. A że wszystko brzmiało zawodowo, to tym bardziej wśród tych 50 minut, bo tyle trwał występ dowodzonej przez Grega Graffina formacji, wykroiłem dla siebie kilka chwil, które ze mną zostały do dziś.
Najmocniejszym z całego zestawu był Agnostic Front. Przedstawiciele amerykańskiego stylu hardcore punk i crossover thrash zagrali czterdziestominutowy koncert, który jednak trochę mnie rozczarował. Odniosłem wrażenie, że coś jest nie tak z brzmieniem (chyba trochę lepszy był odbiór na trybunach niż na płycie; sprawdziłem). Zdaję sobie sprawę z tego, że to nie jest muzyka, która ma zachwycić audiofila, ale liczyłem na po prostu większe, pełniejsze uderzenie. Nie byłem w tym odczuciu odosobniony, ale też spora część publiczności, sądząc po reakcji, raczej nie podzielała mojego/naszego zdania. Zapamiętałem, że całość zakończyła się odegraniem utworu Ramones – mowa o „Blitkrieg Bop”, który rozruszał i rozśpiewał nawet tych niezdecydowanych. Ale muszę przyznać, że „My Life My Way”, „Gotta Go”, „For My Family”, „Old New York” czy „Crucified” udowodniły, że w tym zespole nadal tkwi siła, energia i chęć spuszczenia nam srogiego wpierdolu. Agnostic Front mają świetny kontakt z publicznością. W pewnym momencie (zdaje się, że w trakcie „Friend or Foe”) wśród fanów pod sceną wylądował Vinnie Stigma, gitarzysta, który stał w środku otaczającego go circle pit. O bezpieczeństwo muzyka zadbały właściwe osoby, ale takie akcje zawsze powodują, że z większym uznaniem i radością patrzymy na naszych ulubieńców.
Dla nas całą stawkę otwierała formacja Booze & Glory. Niestety, ale na występ śląskiego Castet nie zdążyliśmy… Booze & Glory to polsko-brytyjska formacja, która zagrała dobry koncert. Wokalista przyznał, że ostatnio w Katowicach grupa wystąpiła w 2017 roku, jeden z muzyków skończył wtedy na izbie, nigdy tego nie zapomni. Cóż, skoro nigdy tego nie zapomni, to musiało być wspaniale. Może nie zwariowałem na ich punkcie, ale z przyjemnością wysłuchałem kilku utworów, które złożyły się na trzydziestominutowy koncert. W pamięci zostały mi numery „Raising the Roof”, „C’est La Vie”, „The Streets I Call My Own” i „Only Fools Get Caught”. Ten ostatni, zamykający cały występ, zawierał cytat z „Creeping Death” Metalliki, co wywołało u mnie śmiech, bo w drodze do Katowic trwała w samochodzie dyskusja na temat formy legendy thrash metalu, a przede wszystkim perkusisty zespołu, Larsa Ulricha. Ale tak swoją drogą, to muszę przyznać, że uwielbiam takie rozwiązania na koncertach i tu fragment jednej z najlepszych kompozycji ekipy Hetfielda i Ulricha doskonale wpasował się w zakończenie koncertu Booze & Glory.
Pozdrawiamy ekipę, z którą wybraliśmy się do Katowic, uśmiechamy się do znajomych, których spotkaliśmy na terenie katowickiego Spodka, kłaniamy się i dziękujemy organizatorom całego wydarzenia. Gdy po koncercie w człowieku zostaje radość i energia, to znaczy, że było dobrze.
Tekst: Piotr Bałajan
Zdjęcia: Marcin Fiń