CRADLE OF FILTH + Wednesday 13 + Sick N’ Beautiful + Drift, 23lutego 2024 / Kraków / Studio
Jeśli dobrze pamiętam, na kilka godzin przed krakowskim występem Cradle of Filth pojawiła się informacja, że grupa z koncertami powróci do Polski w sierpniu br. W towarzystwie Butcher Babies zespół zagra we Wrocławiu (5 sierpnia) i Katowicach (6 sierpnia). Dobra to wiadomość, szczególnie dla tych, którzy nie zdążyli kupić biletów na lutowe koncerty. Ten w Krakowie został wyprzedany.
23 lutego na scenie krakowskiego Klubu Studio wystąpiły cztery zespoły. Nie mam zamiaru ściemniać i pisać, że wszystkie należą do grona moich faworytów. Jeśli mam być szczery Drift i Sick N’ Beautiful to nazwy, które do 23 lutego nic mi nie mówiły i spokojnie mogło tak zostać. Przyjechałem do Krakowa przede wszystkim dla dwóch grup: Cradle of Filth i Wednesday 13. Główna gwiazda to cały czas formacja, która budzi moje zainteresowanie i sympatię. Odnoszę wrażenie, że im więcej jest śmieszkowania na ich temat w Internecie (teraz zdaje się z tego powodu, że na kolejnej płycie ma się pojawić Ed Sheeran, taaaak?), tym bardziej im kibicuję. Setlista koncertu raczej w niewielkim stopniu pokrywała się z programem płyty „Trouble and Their Double Lives”, ale wśród trzynastu zaprezentowanych kompozycji znalazło się miejsce i dla nowszych strzałów („She is a Fire”, „Existential Terror”) i dla tych zdecydowanie bardziej klasycznych utworów („The Principle of Evil Made Flesh”, „Dusk and Her Embrace”). Nie zabrakło też hitów w postaci „Nymphetamine (Fix)”, „Her Ghost in the Fog” i zamykającego całość „From the Cradle to Enslave”. Świetny, dynamiczny koncert. Dani Filth, dziś jedyny muzyk zespołu z oryginalnego składu, był w doskonałej formie, wokalnie zgadzało się wszystko (kilka lat temu ten charakterystyczny pisk dawał po uszach, tym razem wszystko było pięknie zbalansowane). Reszta nie zostawała za nim w tyle, tylko udowodniła, że jest dobrze naoliwioną maszyną. Pierwsze kilkanaście minut spędziłem pod sceną, później wycofałem się na balkon, by chłonąć całość z pewnej odległości – brzmieniowo i wizualnie było bardzo atrakcyjnie. Pozycja zespołu kompletnie mnie nie dziwi. To jest profesjonalna ekipa, która wie, w jaki sposób zapewnić fanom rozrywkę, zbudować właściwą atmosferę, zagrać na wysokim poziomie, utrzymać kontakt z publicznością. Zero silenia się na cokolwiek. Tak jest z zespołami, które znają swoją wartość.
Przed głównym daniem wieczoru wystąpił Wednesday 13. I na ten koncert czekałem najbardziej. Nie zawiodłem się. Mało tego, byłem wręcz zachwycony energią, zaangażowaniem, luzem scenicznym i atmosferą, która zapanowała w krakowskim klubie, w czasie prawie godzinnego występu amerykańskich muzyków. Koncert w głównej mierze składał się z kompozycji pochodzących z repertuaru nieistniejących już zespołów Frankenstein Drag Queens From Planet 13 i Murderdolls. Ta ostatnia to grupa, którą Wednesday tworzył z Joeyem Jordisonem ze Slipknot. Nazwisko nieżyjącego od trzech lat perkusisty kilka razy zostało wspomniane ze sceny. Wednesday 13, który tak naprawdę nazywa się Joseph Michael Poole, to urodzony frontman. Publiczność jadła mu z ręki. Charakterystyczne rogi, zaciśnięte pięści w górze, wyprostowane środkowe palce, wspólne śpiewanie refrenów – tak powinien wyglądać rasowy rockandrollowy koncert. Zdaję sobie z tego sprawę, że w muzyce tego zespołu nie ma niczego odkrywczego. Horror-punk, który ma w sobie wyraźne nawiązania do twórczości np. Alice’a Coopera, nie grzeszy zbytnio oryginalnością, ale w tym przypadku rozchodzi się przede wszystkim o dobrą zabawę. Jednak żeby była ona dobra, to musi być oparta przede wszystkim na nośnych piosenkach. Makijaż i wymyślny uniform wszystkiego nie załatwią. Świetnych piosenek w swoim repertuarze Wednesday 13 (mam na myśli różne wcielenia muzyka) ma sporo. „Chapel of Blood”, „Slit My Wrist”, „People Hate Me”, „Die My Bride”, zagrane na koniec „I Love to Say Fuck” (gdzie mogę kupić taki zajebisty parasol, którym główny bohater dyrygował publicznością w tym numerze?)… A jak komuś mało takich hitów, to można jeszcze było wyszaleć się przy „White Wedding” Billy’ego Idola. Kontakt artysty z fanami opanowany do perfekcji. A wśród fanów sporo osób bardzo młodych, ale też i dojrzałych, co pokazuje, że ta muzyka trafia do odbiorców w różnym wieku. Nagłośnienie bardzo dobre, wszystko zabrzmiało zawodowo. Reklamacji nie przewiduje się.
Wszystko to, co miały w sobie występy Wednesday 13 i Cradle of Filth, nie zostało przeze mnie odnotowane w przypadku koncertów Sick N’ Beautiful i Drift. W żadnym stopniu nie poruszyły mnie: świecący biustonosz, szlifierka, miotacz płomieni, płonąca księga, jakieś laserowe światła, przebieranki, hełmy, mundury, maski – ja wiem, że to jest widowiskowe, ale bez zajebistych piosenek najzwyczajniej w świecie się nie sprawdza. A jeśli sprawdza, to tylko na chwilę. Z kronikarskiego obowiązku wspomnę, że Drift to amerykańska formacja rockowa, z elementami industrialu i wokalistą, który bardziej śpiewa niż krzyczy. Natomiast Sick N’ Beautiful to grupa pochodząca z Włoch, sami o sobie mówią, że są statkiem Szatana w kosmosie… Grają rockowo, industrialnie, mają dziewczynę na wokalu, za bębnami też. Niestety, kompletnie mnie to nie poruszyło… Rozumiem kolegę, który był dzień wcześniej w Warszawie na show wszystkich wspomnianych w relacji formacji i napisał, że jest w cyrku i dobrze się bawi, ale zilustrował to zdjęciem głównej gwiazdy, bo przy dwóch pierwszych supportach… No cóż, na pewne zjawiska jesteśmy po prostu za starzy, ale oczywiście przyjmuję do wiadomości, że część publiczności mogła być zadowolona.
W Krakowie spędziliśmy w sumie kilkadziesiąt godzin. Dzień wcześniej wyprzedany koncert Samael, Shining, Yoth Iria, w piątek też sold out w Klubie Studio. Kryzys wśród fanów ciężkich dźwięków? Zapomnijcie.
Pozdrowienia dla ekipy Winiary Bookings, organizatora koncertu.
Tekst: Piotr Bałajan
Zdjęcia: Marcin Fiń