MESHUGGAH + The Halo Effect,Mantar

17marca 2024 / Kraków / Studio

Meshuggah to jedyny w swoim rodzaju zespół, który w marcu br. zagrał w naszym kraju dwa koncerty. Pierwszy i drugi w wypełnionych po brzegi klubach. Warszawa i Kraków zostały wyprzedane i chyba nikt nie narzekał na to, co usłyszał i zobaczył. Mnie trzyma do dziś. W kółko powtarzam, że jestem w stu procentach usatysfakcjonowany krakowskim koncertem Szwedów. Dźwięk, światła, repertuar, poziom wykonawczy, budowanie atmosfery – to wszystko stało na najwyższym poziomie. Jasne, można mówić, że to nie jest muzyka dla wszystkich (a który gatunek niby jest?), bo nie każdy jest fanem skomplikowanych rozwiązań rytmicznych; jak powiedział przed koncertem bardzo dobry kolega: „bo liczyć to trzeba umić!”, a Meshuggah to jest liczenie. U mnie z matematyką bywało różnie, ale Meshuggah wielbię od lat i raczej mi to uczucie nie przejdzie. Niedzielny koncert udowodnił zebranym w klubie, że całość może być naprawdę głośna, ale jednocześnie selektywna. Fenomenalne brzmienie poszczególnych instrumentów, nie gubiący się w tym wszystkim głos, potężny ciężar, całość dopełniona fantastyczną grą świateł. Było też trochę zabawnie, bo tuż przed występem głównej gwiazdy z taśmy został puszczony fragment utworu „Careless Whisper” George’a Michaela, tuż po ostatniej zagranej kompozycji usłyszeliśmy „Boombastic” Shaggy’ego, ale najważniejsze było to, co usłyszeliśmy między tymi numerami. A tam naprawdę dużo się działo. Gdy zabrzmiały pierwsze właściwe dźwięki, po minach ochrony widziałem, że panowie poczuli nadchodzące trzęsienie ziemi. „Broken Cog” zabrzmiało potężnie. Jeśli w ostatnim czasie poczułem ciarki, to był to właśnie ten moment. Od tej chwili wiedziałem, że to będzie prawdziwa uczta. Na ubiegłorocznej edycji Mystic Festival ekipa Fredrika Thordendala zmiotła wszystkich z powierzchni ziemi, do Krakowa również nie przyjechali po to, by brać jeńców. Zespołowi wystarczyło 75 minut, by udowodnić zebranym, że są po prostu liderami w gatunku, który reprezentują. Przez cały czas ich występu w głowie towarzyszyła mi myśl, że mam do czynienia z jakąś nieziemską siłą, z zimną i czystą perfekcją, czymś kosmicznym, że może właśnie tak powinna brzmieć ścieżka dźwiękowa towarzysząca zagładzie tego świata, że utwory „Bleed”, „Demiurge”, „Perpetual Black Second”, „God He Sees in Mirrors” są świadectwem mistrzowskiej precyzji, która nie tylko potrafi zadziwić słuchacza, ale też tego słuchacza porwać do prawdziwego szaleństwa, tym bardziej, gdy do tego zestawu dodaje się jeszcze „Future Breed Machine”. Gdy zobaczyliśmy poważną ilość sprzętu, która znalazła się na scenie Klubu Studio, przyznaję, że trochę śmieszkowaliśmy z kolegą, bo uznaliśmy, że może jeszcze trzeba im dowieść dodatkowe odsłuchy i reflektory, ale trzeba powiedzieć, że w tym szaleństwie jest metoda, bo jeśli przy takim natężeniu dźwięku wszystko działa idealnie, to zespół i ekipa techniczna doskonale wie, co należy zrobić, by publiczność poczuła stuprocentową satysfakcję. Goście znają się na swojej robocie! Potężny zespół, potężny koncert. Koleś, który szalał obok mnie pod sceną podsumował ich występ słowami: „Boże, jaki wpierdol!”. Tak było, potwierdzam!

Zespoły supportujące. Szwedzi z The Halo Effect nie zrobili na mnie wielkiego wrażenia, choć może brzmi to dziwnie w ustach osoby, która bardzo lubi In Flames… Dla niewtajemniczonych – The Halo Effect to grupa, która do życia została powołana przez byłych muzyków In Flames i gra – tak, zgadliście! – melodyjny death metal. Czyli taki death metal, który zdaniem ortodoksów nie ma nic wspólnego z death metalem. Jednak część publiczności chyba była bardzo zadowolona z tego koncertu. Sądząc po reakcji ludzi podobało się – muzyka melodyjna, skoczna, nie brakowało fragmentów zdecydowanie szybszych, do tego zawodowy kontakt zespołu z fanami. Uśmiechy, kontakt wzrokowy, zachęcanie do ruchu pod sceną. Za mikrofonem gość, który od lat jest wokalistą w Dark Tranquillity. Na pokładzie również Niclas Engelin, Peter Iwers, Jesper Strömblad – doświadczona w bojach ekipa. Patrząc na ich występ stwierdziłem, że dużo tu autentycznej radości z grania, ale do mnie całość raczej średnio przemówiła. Pamiętam, że wśród utworów zagranych w Krakowie znalazły się m.in. „Gateways”, „Feel What I Believe”, „Last of Our Kind”… Momentami było to za słodkie, ale jeśli rola supportu polega na rozruszaniu przynajmniej części ludzi w klubie, to tu zespół wywiązał się z powierzonego zadania.

Za to jak najlepsze wrażenie zrobił na mnie otwierający całość niemiecki duet Mantar. Powiem szczerze, że tego po nich oczekiwałem, bo jestem fanem twórczości, pod którą podpisują się Erinc i Hanno. W muzyce formacji odnajdujemy różne gatunki: black metal, punk, grunge, sludge – wszystko to tworzy świetną całość. Do tego brak image’u, bo co to za image: spodnie/spodenki, nagi tors i czapka? Koncert ascetyczny pod kilkoma względami, ale za to głośny, surowy i taki… podziemny, jeśli wiecie, co mam na myśli. „Era Borealis”, „Egoisto”, „Age of the Absurd”, „Hang ‘Em Low (So the Rats Can Get ‘Em)” to są takie ciosy, że nie ma możliwości, by na żywo coś tu miało nie zagrać. Czterdziestominutowy występ sprawił, że mam ochotę na jeszcze większą dawkę Mantar nie tylko na koncertach, ale też w wersji studyjnej. Muszę uzupełnić ich dyskografię… Dwóch gości, a robią taki łomot, że niejeden większy skład może im pozazdrościć.

Trzy różne oblicza muzyki metalowej. Nawet jeśli środkowy band nie był spełnieniem moich marzeń, to uważam, że takie zróżnicowanie zestawu zespołów grających na wspólnej trasie jest kluczem do sukcesu. A co może być lepszym odzwierciedleniem tego sukcesu niż koncert, który został wyprzedany do ostatniego biletu? Kłaniam się również organizatorom wydarzenia – KNOCK OUT PRODUCTIONS – za to, że ludziom pod sceną rozdawana była woda. To zajebiście miły gest! Zrobiliście to kolejny raz i za to Wam dziękuję!

 

Tekst: Piotr Bałajan

Zdjęcia: Marcin Fiń